Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/322

Ta strona została przepisana.

rozwalania się przed stacjami, brutalnego popychania i bezustannego gonienia to po chleb biały, to po wrzątek. Japończycy siedzieli w swych wagonach cicho, kucając na matach i rozmawiając. Co wyglądało komicznie, to że nie będąc na służbie, chodzili wciąż w rozsznurowanych trzewikach, które, stosownie do swego zwyczaju narodowego, wchodząc do wagonu, zdejmowali.
Zaś tu i owdzie pokazywały się grupy dziwnych żołnierzy w zielonych mundurach rosyjskiej straży pogranicznej, draby o paskudnych mordach, mieszańcy mongolscy albo też wprost stepowi Mongoli. Wyglądali dziko, ale nawet cieniowi oficera zdaleka już oddawali cześć, robiąc mu front i salutując z nabożeństwem.
Byli to żołnierze słynnego ze zdzierstw i okrucieństw watażki atamana Siemionowa, utrzymywanego przez Japończyków, a który grasował głównie w zachodniej Mandżurji i Mongolji.
Był to właściwie obraz szalonego poniżenia i upokorzenia: W Moskwie i Piotrogrodzie Łotysze, nad Wołgą i w Jekaterynburgu Czesi, na Syberji Polacy, Serbowie, Rumuni, w Irkucku Japończycy i Kanadyjczycy, Murman, Archangielsk, Władywostok, Odesa w rękach cudzoziemców, a prócz tego wieczne „raidy“ czambułów bandytów wojennych, jak Dutow, Annienkow, Siemionow i nad Amurem Kałmykow — a mimo to czuło się, że to wszystko nie jest poważne i do niczego właściwie nie prowadzi. Kto chciał, rządził się, jak mu się podobało, w tych poczynaniach jednak, niesolidnych, pośpiesznych, doraźnych była jedna myśl; właściwa wszystkim: