Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/325

Ta strona została przepisana.

wierzyli, a w głębi ducha marzyli o współpracy z Rosjanami, wraz z nimi ciesząc się myślą o odwecie nad bolszewikami, i gotowi do walczenia choćby pod carskiemi sztandarami.
Kapitan, jąkając się i z trudem dobierając słów, opowiadał i wykładał z uśmiechem, jak gdyby referował zawiłą a dowcipną partję szachów. Idea, wojsko, jego cele, jego przeznaczenie, wszystko znikło, — powstały tylko szanse poszczególnych partyj i ich taktyka. Kapitan wierzył w taktykę sztabowców rosyjskich: Unikanie otwartego stawiania sprawy, tajna organizacja i solidarność, na zewnątrz uległość, zupełny spokój, w rzeczywistości żelazny opór, powolne opanowywanie wszystkiego i przygotowywanie faktów dokonanych, z których możnaby wyciągnąć korzystne dla siebie konsekwencje. A wojsko? To był rydwan, który ku sławie miał powieźć zwycięzcę. To, że żołnierze będą się bili, zabijali i umierali — to sprawa nawet nie czwartorzędna, to wogóle nie wchodzi w rachubę.
Niwiński słuchał bardzo pilnie, patrząc kapitanowi głęboko w oczy. Ten młody oficer mówił szczerze i nie zdawał sobie sprawy z okropności tego wszystkiego. Mówił jak carski oficer — nie, mowił tak, jak zawsze i wszędzie mówić będzie oficer sztabowy, specjalista, fachowiec, dla którego niema żołnierza — człowieka, a jest tylko aparat, który on chciałby jak najlepiej opanować. To mówił stary, europejski militaryzm. Powiedział to kapitanowi.
— To trudno! — uśmiechnął się sztabowiec — Militaryzm będzie zawsze taki sam! Armia się nie zmieni!