Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/327

Ta strona została przepisana.

długich już tygodni włóczył się po Syberji, zakładając punkty zborne, agitując i zbierając żołnierzy. Jadł, co Bóg dał, sypiał byle gdzie, przeważnie w ciepłuszce, ale z uporem mrówki szedł wciąż przed siebie i robił, co mu kazano. Jego chłopska twarz była wymizerowana, pożółkła, ale jasno-niebieskie, mazurskie oczy jaśniały zadowoleniem, gdy opowiadał o rezultatach swej pracy. Zacierał swe wielkie dłonie i klaskał w nie, jak zawodowy klakier, jadł z apetytem aż jęczał i, parząc się gorącą herbatą, rozmawiał z Niwińskim.
— Więc jak ja obliczyłem, a mogę chyba wiedzieć najlepiej, punkty zborne dostarczyły majorowi około dwunastu tysięcy ludzi!
— A on się nawet do siedmiu nie chce przyznać... I utrudnia nam przez to sytuację, bo jakże my możemy żądać dla dwunastu tysięcy, jak trzeba, kiedy on wykazuje tylko siedem! Nie, to jest obrzydliwe z tymi wojskowymi — zawsze kręcą!
Pokazały się jakoweś góry, naprzód płaskowzgórze szerokie, posłynne, potem grzbiety, lasem czarnym zarosłe. Nie były to góry ani tak strasznie wysokie, ani tak dzikie, a jednak na całym krajobrazie leżało piętno takiej melancholji, iż mogło się myśleć, że się jest w zakątku, twórczą ręką ludzką jeszcze nietkniętym.
To też i miny pasażerów, gdy na jakiejś małej stacji wysiedli nogi rozprostować, nie były zachwycone.
Przechadzając się koło pociągu, Niwiński usłyszał na lokomotywie dziwnie zwierzęcy skrzek połączony z piskiem. Podniósłszy oczy, ujrzał, jak maszynista bije palacza chińskiego. Żar z pieca