okutą lokomotywę pancernego pociągu z napisem „Siemionow“ — a tuż kręciło się kilkunastu zbójów tego watażki — rosłych miedzianotwarzych Mongołów w zielonych mundurach straży pogranicznej. Gęby były paskudne, ale dyscyplina snać żelazna, bo za zbliżeniem się lada oficera „Siemionowcy“ zrywali się, stawali frontem i salutowali, wyciągnięci jak struny. Zaś między tym całym karnawałem wojennym włóczyli się Mongoli i Burjaci, nomadzi o płaskich, miedzianych twarzach, ubrani w sute pstre wojskowe chałaty, mycki, kształtu przestylizowanych turbanów i miękkie wysokie buty bez obcasów.
— Jaki tu gwar, jakie życie! — cieszył się Curuś.
Niwiński rzucił okiem dokoła.
Kraj był płaski, zarosły żółtym gaoljanem i trawą, dokoła otoczony szaro-żółtemi wzgórzami.
Nad tem przecudnie błękitne niebo jesienne. Koło stacji kilkanaście nędznych lepianek z gliny, a na każdej na płótnie niebieski napis „Wino“ — bo w Mandżurji nie obowiązywała przymusowa abstynencja. Oczywiście drzwi tych domów nie zamykały się; sprzedawano w nich głównie „chanżę”, to jest, chiński spirytus z prosa a także wina, przeważnie „portwajny“.
— Teraz tu gwar — zgodził się Niwiński — ale pomyśl co będzie, jak się ta zabawa skończy.
Stacja, step, kilka lepianek i kilkunastu Burjatów. W sam raz dla Jacka Londona.
Prawda, kraj był piękny, złoto-błękitny, w stepie widziało się niezliczone stada, strzeżone przez zadumanych, konnych pastuchów, stojących dwój-
Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/330
Ta strona została przepisana.