Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/337

Ta strona została przepisana.

— Moment był bardzo dobry, nastrój też... I my i żołnierze zrobiliśmy wszystko, cośmy mogli... Potem przyszli ograniczeni, rozpolitykowani lub intrygujący oficerowie, stanęli wpoprzek burżuje... Czego oni chcą — nie wiem. Za nimi i przed nimi banki — pozycje wypadowe... Jeden w Tomisku, jeden w Pekinie, jeden w Szangaju... Porozumieli się...
Dużo było gadania daremnego, dążeń do zgody, ustępstw ze strony misji, wreszcie po kilku dniach przelewania z pustego w próżne, Niwiński przerwał pertraktacje. Ponieważ komitet charbiński zasłaniał się wciąż Francuzami, Niwiński wolał jechać do Władywostoku i tam się z nimi rozmówić.
Powałęsawszy się po chińskiem mieście, kazali znowu przyczepić swe wagony do pociągu i pojechali znowu na wschód.
Przez noc kraj się zmienił, stał się znów dziki, skalisty, niegościnny, pustynny. Z nagich szarozielonawych wierchów jak gdyby się kurzyło światłością słoneczną. Było wprawdzie ciepło ale cicho, głucho, martwo i pusto. Wrażenie martwoty potęgowały jeszcze bardzo częste, obecnie zupełnie bezludne, małe letniska. Malutkie stacje, w lecie pewnie pełne mnóstwa lekko ubranych dzieci i kobiet, były ciche, okiennice dworków pozamykane i zabite deskami, ścieżki ogródków niezamiecione, zaniesione zwiędłemi liśćmi. I tych letnisk było coraz więcej. Nareszcie po prawej stronie pokazała się woda — rzeka, czy jezioro błękitne, niby Bajkał. I ta rzeka rosła w oczach. Pojawiło się na niej coś w rodzaju szarego głazu; ten głaz