Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/338

Ta strona została przepisana.

rósł zwolna i stawał się skałą; coraz większą i większą... Teraz woda dochodziła już prawie do plantu kolejowego... Na przystankach słychać było, jak woda mlaszcze po białym żwirze. W jednem miejscu Bilikiewicz, który jechał stojąc na stopniach wagonu, zeskoczył i, znęcony kolorem wody, zaczerpnął jej dłonią, aby się napić.
— Woda słona! — zawołał — To morze!
Wszyscy rzucili się do okien.
Coraz bardziej rozszerzała się błękitna odnoga morska, coraz potężniej rosła w jej środku skała, a na niej, niby biała kapliczka, latarnia morska... Już widać było, niby iskry srebrne, latające dokoła niej mewy... A dalej na drugim brzegu miasto, nad wodą i na skałach, niby wielki, biały w skale rzeźbiony amfiteatr... I w przystani statki, statki, statki bez liku...
Żołnierze wybiegali, kosztować wody... Ich srebrne orzełki i amarantowe otocze świeciły w słońcu.
— Patrz! — rzekł Niwiński do chorążego — Żołnierze polscy nad brzegiem Oceanu Spokojnego... Wielka rzecz... Niewidzialny Beniowski opuszcza przed nami banderę swego statku.
— A my — odpowiedział Curuś, śmiejąc się drapieżnie i mrużąc swe szare oczy — jakeśmy założyli pierwszy punkt zborny wojsk polskich nad Wołgą, tak założymy ostatni na linji kolei Syberyjskiej, nad morzem, we Władywostoku.
Roześmiał się głośno.
— Jak na dwuch biednych tułaczy bez stałego zajęcia, tośmy jednak i bolszewikom i naszym Najjaśniejszym Panom napsocili dość...