Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/342

Ta strona została przepisana.

W jednym z niedalekich wozów żołnierz orkiestry wojskowej wygrywał na tubie „Jeszcze Polska nie zginęła”. Basowe, strasznie łoskocące dźwięki huczały i grzmiały, jak lawina.
— Widzisz, jak się Moskaluszki uczą naszego hymnu narodowego? — uśmiechnął się Niwiński — To przecie ładnie! Czego chcesz?
— Ale ja w tym hałasie wytrzymać już nie mogę! Proszę cię, każ nasze wagony gdzie odstawić!
— I gdzież ja ci je odstawię, Curuś? Stoimy przecie na „tupiku“ świata! Tam dalej, za tym parkanem — morze, a te potwory co tak ryczą, to wielkie statki transoceańskie.
Istotnie, tuż obok była przystań „Floty ochotniczej”, której statki krążyły między Sachalinem, Japonją i Szangajem. Coraz zajeżdżał do przystani z wyciem jakiś kolos, a z szerokich wrót gmachu portowego wprost na tory kolejowe wysypywał się pstry tłum: kupcy z północy w swych przestromych lśniących „dochach“ reniferowych, obszytych u dołu pięknym ornamentem z białych i błękitnych kamuszków, niby księża jacyś biało ubrani Koreańczycy z przygłupiastemi minami i maleńkiemi oczkami, całe stada drobno kroczących, rozszczebiotanych, komicznie wypiętych Japoneczek, uprzejmi i dystyngowani kupcy chińscy, wysocy, brodaci policemeni bengalscy w żółtych lub niebieskich turbanach, krępi, szerocy Amerykanie o pospolitych, czerwonych pyskach, zasmęcone, guzowate kacapy. I to wszystko wprost ze statku wlewało się na stację, podobną do obozu wojennego raczej niż do stacji, pełnej ryku syren,