Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/344

Ta strona została przepisana.

po mieście lub jeździła po okolicy, bawiąc się, jak się dało.
Było wesoło.
Teren jednakże był bardzo trudny.
Miejscowe „sopłeczeństwo“ wraz z „Domem Polskim“ pozostawił Niwiński „misjonarzowi” i żołnierzom. Z Rosjanami nie chciał mieć nic wspólnego, jednakże należało się wywiedzieć, jak tam u nich rzeczy stoją. W sztabie czeskim, pracującym wraz z francuskim, można się było mniej więcej dowiedzieć o istotnych zamiarach Czechów i powoli wejść w kontakt z Francuzami. Co do Japończyków, wiedziało się wszystko bez pytania! Angażowali się aż po Bajkał. Ale jakie są zamiary Amerykanów i Anglików?
Zaczął tedy Niwiński chodzić do sztabu czeskiego — dzień w dzień. Był tam jenerał Czeczek, byli i inni znajomi, ludzie wpływowi — więc Niwiński prosił ich o broń i amunicję dla wojska.
— Sami nie mamy! — odpowiadali Czesi.
— A cóż sojusznicy?
— Sojusznicy są idjoci! Potrzebujemy broni, armat, amunicji i kożuchów — a wiesz, co oni przywieźli? Kalosze i czarne sukno na płaszcze dla uchodźców! Broń i wojsko mieli przywieźć! Nasi ludzie już się nie chcą bić, buntują się, mają tego dość! A „bagani“ się nie biją, tylko intrygują... Chcieliśmy im ułatwić zjednoczenie się i utworzenie jakiegoś jednolitego rządu, zwołaliśmy do Ufy naradę państwową, nawet Breszko-Breszkowska była...
— I prosloziłaś!