Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/365

Ta strona została przepisana.

prawie średniego Europejczyka i dość jasnej twarzy — wybranych na tę ekspedycję z okolic północnych, gdzie lud jest rosły i silny, a przyzwyczajony do chłodniejszego klimatu, więc bardziej odporny na kontynentalne mrozy. A potem przeszli znów oliwkowi Włosi, których oficer salutował, jakby patrzył pod rażące promienie południowego słońca, zaś po nich przemaszerował żałobny, ponury oddział marynarzy rosyjskich w czarnych mundurach, z oficerem skontuzjonowanym w wojnie japońskiej i miotającym się w szpetnych, konwulsyjnych podrygach na prawem skrzydle — wieczne, typowo rosyjskie wystawianie na pokaz ran i cierpienia. Z powodu bezustannych starć, jakie zachodziły między sojusznikami a obstającymi wciąż przy swych prawach Rosjanami, oddział marynarzy przedefilował, nie oddając nikomu honorów i nawzajem przez cudzoziemskich oficerów ignorowany. A potem szli Serbowie, Rumuni i na ostatku, wyciągnąwszy się, jak na austrjackim placu musztry i z rękami na kolbach — Czesi. A wszystkie te wojska salutowały flagi, wśród których dumnie świecił biały orzeł polski.
Defilada miała się już ku końcowi, gdy naraz wsunął ktoś Niwińskiemu rękę pod ramię. Niwiński zwrócił się w tę stronę i ujrzał przy sobie Ryszana.
— Teraz przyjechałeś?
— Tak. Pozdrowienie z dywizji.
— Widziałeś?
— Piękne wojsko!...
— Wiesz, co Francuzi zrobili!