Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/37

Ta strona została przepisana.

każdym kroku jawnie okazywała Czechom swą wdzięczność.
— Byłoby lepiej, gdyby się oni mniej cieszyli a więcej zbroili — mówił Ryszan, który pełnił funkcje komendanta miasta. — Ale to dzieci. Pojąć nie mogą, że my pojedziemy dalej, że oni zostaną tu sami i że bolszewicy na nich będą się mścili za swe niepowodzenie.
Brano też łup wojenny, który zresztą słusznie się wojsku należał, bo intendantura rosyjska oddawna już przestała o niem myśleć i żołnierze byli obdarci. Więc zwożono naprędce mundury, szynele, bieliznę, buty, amunicję, broń, derki, kociołki żołnierskie, połcie słoniny, mąkę, cukier, który służył też jako artykuł do handlu zamiennego z chłopami, łapczywszymi na ten towar niż na pieniądze, ładowano też tytoń i co było — z koszar czerwonej armji, intendantury i magazynów sowjeckich. Żołnierze „bielili“ z radością i systematycznie, zaopatrując się nawet w gramofony, zdobyte na „burżujach“ przez muzykalnych „krasnoarmiejców“.
Z dokumentów, znalezionych w komisarjacie czeskim, zdrada komunistów czeskich wynikała jak na dłoni.
Już podczas walk rozprawiali się z nimi żołnierze bezwzględnie i bezlitośnie. Niwiński słyszał, co opowiadano o zaskoczeniu komunistów czeskich na jakiejś wieży.
— Ja do niego przychodzę — opowiadał żołnierz czeski — a on mówi „nazdar” i rękę mi podaje! Powiadam mu: To ty mi tu „nazdar“? — sięgam ręką do „pulemiotu“ a „pulemiot“ gorący. O, ty sakramencki kluku! I jeszcze „nazdar“!