Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/40

Ta strona została przepisana.

Zagrawszy swe zawołanie — stary, obumarły już sygnał trąbki pocztowej — eszelon sztabu dywizji wyjechał z dworca penzeńskiego i stanął nad Wołgą dopiero o świcie — ale ani Ryszan ani Niwiński, „mieszkający“ tuż obok niego w eszelonie sztabowym, nie spali jeszcze. Obaj przyjaciele, otwarłszy drzwi wagonu, usiedli obok siebie na stopniach i patrzyli. Pociąg jechał powoli wsiami, leżącemi nad brzegiem rzeki. Wioski spały, otulone sadami, stojącemi w bladoróżowem i srebrzystem kwieciu. Na modrą wodę rzeki przygasającem srebrem prószył zachodzący księżyc. W powietrzu była świeża, modra cisza rodzącego się poranku, spokój i wonna świeżość nocy wiosennej, tającej w świetle dnia.
Rzeką sunął cicho wielki, biały parowiec. Daleko huknął wystrzał armatni. Zatańczyły na wodzie przywiązane do palów nadbrzeżnych czarne łódki rybackie.
Plantu kolejowego bacznie strzegli żołnierze czescy, niewyspani, zziębnięci, szarzy i bladzi w świetle porannem. Wszyscy mieli kwiaty u hełmów. Widząc siedzących na stopniu wagonu młodych ludzi, uśmiechali się do nich radośnie. Jeden z nich rzekł:
— Besztrajujemy całą okolicę w pobliżu mostu. Jednemu statkowi ustrzeliliśmy zadek. Kiedy będziemy mieli własną flotę?
Ryszan mówił:
— Wołga! Rozumiesz to? Myśl czeska nie będzie tu już praw pozbawiona! Widzisz tego kluka, tego małego żołnierza-tułacza? Hełm na łbie, u hełmu gałązka bzu, na bagnecie się oparł,