Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/43

Ta strona została przepisana.

Czechom bitwę. Była to wielka, artyleryjska fabryka amunicji a nazywała się Iwaszczenkowo.
Czesi przedewszystkiem rozesłali ludzi na wywiad.
Eszelony stały.
Oficerowie i żołnierze wysiedli z wozów i rozmawiali, leżąc na zielonem uboczu wysokiego nasypu kolejowego. Widać było wioskę: Domy czarne, ciche, łąki zielone, na grzbietach wzgórz niezliczone czarne, skrzydłami wymachujące wiatraki, a nad niemi, jakby dęte obłoki srebrne, lekkiem tchnieniem perłowem owiane.
Czesi byli w doskonałych humorach.
— Życie — malina! — wołał Ryszan, stojąc uśmiechnięty na zboczu wysokiego nasypu kolejowego — Malina tem słodsza i czerwieńsza, im śmierć bliższa. Za to, co przeżywamy, można odpuścić winy bolszewikom.
— Zwłaszcza tym, którzy już ziemię gryzą — zgodził się siedzący niedaleko oficer.
Rozległ się huczny śmiech.
Po kilku godzinach eszelony zaczęły ruszać.
— Siadajcie, bracia, jedziemy! — wołano z eszelonu sztabu dywizji.
Oficerowie hurmą skoczyli do wagonów, potrącając się i mocując ze sobą. Niwiński zderzył się silnie z Czeczkiem i wraz z nim wtoczył się na korytarzyk.
A Czeczek, wesoły i zadowolony z siebie, rzekł naraz:
— No, nareszcie znowu jesteśmy we wozach, jak przed pięciuset laty. Teraz już wszystko pójdzie dobrze. Panie Wojciechu, a tobie co się stało?