Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/55

Ta strona została przepisana.

batę, kilku, korzystając z wolnej chwili, grało na łące w piłkę nożną.
Drezyna zwolniła biegu, wreszcie stanęła. Żołnierze zaczęli o coś wypytywać kolegów. Jeden z nich zeskoczył z drezyny i skierował się ku stojącej opodal grupie oficerów. Widać było, jak stanął przed nimi, przyłożył dłoń do hełmu i zaraportował.
Dopiero teraz, gdy ucichł turkot drezyny, Dworski usłyszał huk dział. Jedne — dość nawet żywo — biły bliżej, drugie dalej, ale nadewszystko wyraźnie wybijały się wymyślania graczy, ich roznamiętnione okrzyki i głuchy odgłos kopnięć w piłkę.
Na stosie progów kolejowych, szeroko rozkraczywszy nogi, stał młody oficer. Zwyczajem czeskim „rubaszkę“ miał rozchełstaną a zdjąwszy hełm, który trzymał w lewej ręce, prawą obcierał chustką głowę, spoconą, krótko ostrzyżoną, świecącą jak złota kula. Naraz z łoskotem włożył hełm na twardą głowę i wziąwszy się pod boki, zaczął krzyczeć:
— Znowu kopiesz, Klecando, a jutro mi do raportu przyjdziesz po nowe buty! Pamiętaj, będziesz chodził boso!
— Niczewo, bracie poruczniku! Zedrę buty z komisarza bolszewickiego; — odpowiedział młody głos z grupy grających.
— A właśnie, doczekam się tego! — z nietajonem powątpiewaniem wołał oficer.
— Bracie poruczniku! — odezwał się z uśmiechem leżący niedaleko żołnierz. — O buty teraz niema kłopotu! Na froncie wybierze, jakie zechce.