Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/56

Ta strona została przepisana.

— To nie znasz Klecandy, bracie! — odpowiedział oficer. — Z bolszewika buty zedrze, ale je sprzeda a do raportu o nowe „zole“ i tak przyjdzie.
— To se wi! Jak pak by ne! — roześmiali się żołnierze.
Ale oficer, choć niby gniewny, oczu od grających nie odrywał.
— Matouszek wybornie kopie! — rzekł po chwili tonem znawcy.
— Pewnie! Półtora roku kopał w „Slawji!“ — objaśnił któryś z żołnierzy.
I znowu wszyscy w skupieniu bacznemi oczami obserwowali grających, za którymi już zaczęły gonić po błoniu wydłużone, fjoletowe cienie.
Grze przypatrywał się też nie bez zainteresowania Dworski, który w piłce nożnej celował i uważał, że Czesi, choć grają sumiennie, są trochę ciężcy. Zato dr. Petrović był zachwycony.
— Nieprawdaż, „golubczik“, że to bardzo pięknie i po rycersku! — mówił, zwracając się do Dworskiego. — Tam działa grają, ci żołnierze może już za chwilę pójdą w bój a bawią się tu jak dzieci...
— Nic dziwnego! — wmieszał się do rozmowy Curuś. — Jak kto przez kilka lat śmierci w oczy patrzy, to może zdziecinnieć.
— E, wy to znów po swojemu tłomaczycie! — uśmiechnął się dr. Petrović.
W tej chwili żołnierz czeski wrócił i skoczył na drezynę.
Ruszyli naprzód z taką szybkością, że Dworskiemu wiatr zagwizdał w uszach.