Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/63

Ta strona została przepisana.

spoglądał w górę, jakby szukając wzrokiem tej krzyczącej śmierci. Ale nie widać było nic, prócz przeczystego, spokojnego, błękitnego nieba. Twarz przyrody pogodna, jasna, uśmiechała się.
Skręcili na prawo w głęboki jar, idący z prawej strony prostopadle do plantu kolejowego. Szli zieloną zaklęsłością gruntu, po krótkiej, spasionej trawie. Między wysokiemi, spadzistemi ścianami, dnem jaru, wiła się kręta ścieżyna. Tuż za pierwszym zakrętem, stoczywszy się po stromem zboczu i zatrzymawszy się na krzaku, dogorywał ciężko ranny żołnierz bolszewicki. Był nieprzytomny, cały we krwi. Bok i lewe ramię miał poszarpane granatem ręcznym. A dalej znów czerniało na trawie kilkanaście trupów.
Wtem Petrović, który szedł pierwszy, potknął się o coś i przystanąwszy, z uśmiechem pokazał towarzyszom ogromny bochen chleba w pokrzywie.
— Dla nich chleb — eto wsio! — mruknął pogardliwie.
— Myśleli, że tu będą leżeć miesiąc! — dodał chorąży, wskazując stosy puszek z konserwami mięsnemi — Patrzcie, baba!
Dworski drgnął.
Leżała przed nim kobieta. Z pod krótkiej spodnicy wystawały nogi w ordynarnych, żółtych pończochach. Twarz bezkrwista, z haczykowatym nosem, żydówka, jedno oko miała zamknięte a drugie — „ustawione na wieczność“ — jak to później określił chorąży. Ta drobna twarz, z nosem cienkim a drapieżnym jak dziób, przypominała Dworskiemu zarżniętą kurę. Ze wstrętem odwrócił od niej głowę.