Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/64

Ta strona została przepisana.

— To jatki! — zauważył chorąży. — Miał Czeczek słuszność!
— Tak jest, panie chorąży.
Naraz ujrzeli żołnierzy czeskich.
Cała tyraljera, ukryta na dnie jaru, w hełmach i gotowa do walki, czekała na rozkaz. Żołnierze leżeli lub siedzieli, zrzadka tylko półgłosem rozmawiając, z oczami utkwionemi w oficerów, którzy, wdrapawszy się na pochyłą ścianę jaru, obserwowali bitwę poprzez gałęzie krzaków. Na nowo przybyłych prawie nie zwrócono uwagi.
Petrović, obrzuciwszy wzrokiem żołnierzy i oficerów, zwolnił kroku i z uśmiechem szepnął Dworskiemu:
— Przychodzimy jak nie można lepiej. Lada chwila pójdą do ataku.
To mówiąc, Czarnogórzec wskazał mu leżącego wysoko na brzegu jaru oficera z głową w krzakach. Dłonią wyciągniętą za siebie oficer ów nakazywał uwagę i milczenie.
— Chcecie iść z nimi? — spytał Dworski.
— W samom diele... Zajmująco byłoby popatrzeć na atak czesko-słowacki. Cóż? Pójdziemy?
Zaczął zdejmować z pleców krótki karabin.
— Chcecie iść z nami? — podejrzliwie spytał Czech stojący w pobliżu.
Dworski kiwnął głową.
— Tam „pulemioty”! I strzelają gęsto. Gniazdo.
— Niczewo! — odrzekł Dworski, starając się jednak nie patrzeć Czechowi w twarz.
Może — bał się. Była to pierwsza jego bitwa, bo walk ulicznych w Penzie za bitwę nie uważał.