Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/65

Ta strona została przepisana.

Być może — zginie teraz. Ale jakże nie iść, jeśli nawet czescy artylerzyści, nie zajęci przy działach, żołnierze taborów, nawet sztaby poszły się bić? Będzie on, gość ich, w takiej chwili wyskrobywał kociołki w kuchni eszelonowej? Albo może będzie się chował za ich plecami, gdy oni mają iść umierać?
Ogień karabinów maszynowych wzrastał. Po prawej ręce zerwał się krzyk, jak gdyby w oddali zakrakało stado kawek. Równocześnie zadudniły karabiny maszynowe samochodu pancernego.
W tej chwili leżący na górze oficer dał znak dłonią.
— Smirno! — rozległa się komenda.
Ludzie zerwali się, poprawili na sobie rynsztunek, ujęli w ręce broń.
— No, z Bożą pomocą, Tondo! — rzekł ktoś drwiąco.
— Wolę z granatami! — odpowiedział zuchwały szept.
— Pan Bóg jest z drzewa! — buntował się trzeci.
— Bracia — ku przedu! — rozległa się komenda.
— Chłopcy! — wołał jakiś młody chorąży do swego plutonu. — Kto chce jeszcze zobaczyć mamusię-Pragę, niech mi leci naprzód, jak na wyścigach!
— Dobrze, bracie praporcziku!
— Hurra!
Tyraljera jednym susem wyskoczyła z wąwozu i z gromkim okrzykiem rzuciła się naprzód.