Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/66

Ta strona została przepisana.

Była sekunda, w której prawie każdy żołnierz, pomimo szczerego rozpędu, na mgnienie oka przecie zawisnął w skoku, jak cuglami szarpnąwszy mięśnie. To było w chwili, kiedy żołnierze, już na krawędzi jaru, dźwigali się, aby biedz dalej. Każdy spojrzeniem krótkiem, błyskawicznem, starał się ogarnąć sytuację.
Szła znowu łagodnie, prawie nieznacznie wgłębiona, zielona fala ziemi, równocześnie podnosząca się ku prawej ręce, gdzie od błękitnego nieba odcinało się wyraźnie biało-pomarańczowe w popołudniowem słońcu, prostokątne obmurowanie z sylwetkami krzyżów — jużci cmentarz. Dworski widział — czerwonawe na jego tle — szybko naprzód posuwające się figurki. Z tamtej to strony dochodziło „hurra!“ i odgłosy nerwowej, nieporządnej strzelaniny.
Przed Dworskim, prawie już na dnie doliny, leżeli Czesi, strzelający z poza małych nasypów lub naturalnych wyniosłości gruntu. Nad tą linją drżała wciąż biaława fala powietrzna. Dalej teren podnosił się łagodnie i przechodził w grzbiet, z poza którego widać było zarośla czy też wierzchołki drzew. Przed owym grzbietem, na skłonie tej fali ziemnej, znajdowały się pozycje bolszewików a tuż naprzeciw „roty“ Dworskiego dymiło gniazdo karabinów maszynowych, angażowane w walce z dwiema grupami, które widocznie od dłuższego już czasu zachodziły je z obu stron i zdołały się dość blisko podsunąć.
Oddział, w którym był Dworski, leciał na wyścigi wprost na to gniazdo. Dopadając linji czeskiej Dworski ujrzał, że linja ta zrywa się leci