Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/73

Ta strona została przepisana.

— Chodźmy tam, do tego ogrodu — mówił Petrović, wskazując Dworskiemu kilka chałup, a za niemi sztachety, furtkę, ogród i w jego głębi wysoki komin fabryczny.
— Można — zgodził się Dworski.
— Uważajcie w tym ogrodzie, żeby was kto nie postrzelił! — wołali za nimi Czesi. — Tam oni pewnie jeszcze w krzakach siedzą.
Minąwszy chałupy, przed któremi leżały sztywne, martwe ciała, skierowali się ku ogrodowi we trzech, bo i Curuś się do nich przyłączył. Czarnogórzec pchnął furtkę. Otwarła się z cichym, melodyjnym zgrzytem. Pokazała się wysadzana po obu stronach grządkami kwiatów szeroka ścieżka, wysypana żółtym piaskiem i starannie wygracowana.
Zachodzące słońce zsunęło się za gęsty żywopłot, który teraz, odcinając się czarno od seledynowo-pomarańczowego nieba, ledwie gdzieniegdzie czerwoną smugę światła przepuszczał. W ogrodzie było już ciemnawo, cicho i spokojnie, kwitł bez i jaśmin, ale na grządkach leżały trupy.
Ruszyli dalej.
Ogród kończył się zupełnie prostopadłą ścianą, z której wiódł nadół czerwony, długi pomost, wysoko zawieszony w powietrzu. Stała tu cegielnia i wszędzie widać było suszące się cegły, zaś poniżej ściany, na końcu obszernego podwórza, wielki, czerwony komin fabryczny.
Chorąży zatrzymał się, rzucił okiem bystro na prawo i lewo, poczem zaczął szybko, schodzić po-