Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/74

Ta strona została przepisana.

mostem nadół. Długie, cienkie deski zadrgały i zakurzyły czerwonym obłokiem. Śmignął po nim z za komina fabrycznego promień słońca i oto chorąży wszedł w krwawą chmurę. Za nim Czarnogórzec, na końcu Dworski.
— Ostrożnie! — napominał szeptem Curuś.
Szli cicho, lecz kroki ich mimo to zatętniały głośno na cienkich deskach, wprawionych w nierówne drganie.
W podwórzu nadole stała piękna „dacza“ w rosyjskim stylu, jakby „laubzegą“ lub nożyczkami w drzewie misternie wycięta. Dacza była złota, nad werandą miała śliczną a bogatą koronkę drewnianą, okiennice różowe z zielonemi brzegami, a na nich białe kwiatki — zaś cały dom w kwitnącym bzie i zieleni. Przed werandą, bokiem do schodzących zwrócona, siedziała na schodkach niemłoda już, otyła kobieta, w szerokim, niebieskim szlafroku. Choć na pomoście kroki wyraźnie się rozlegały, kobieta nawet głowy nie odwróciła, rzekłby kto, zastygła i obumarła w bólu i zapamiętaniu. Z twarzą również niemą lecz przecie zwróconą ku zbrojnym żołnierzom, i na wszelki wypadek szybko, schodził z za węgła — dacza była na nierównym gruncie — stary, wysoki, typowy „mużyk“ rosyjski z długą, białą brodą, spływającą na ciemnogranatową, jedwabną rubaszkę letnią — zaś tuż prawie przed werandą, z rękami szeroko rozrzuconemi i z głową w kałuży krwi, leżał trup „krasnoarmiejca“. Podwórze, oczywiście jak wymiecione — ani śladu kury, kaczki, ani kawałka bielizny na płocie, ani jednego garnka lub misy — wszystko przezornie pochowane, a może skradzione.