Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/75

Ta strona została przepisana.

Chorąży na mgnienie oka zatrzymał się przy trupie. Zaniepokoiły go jego nowe, mocne, wysokie trzewiki sznurowane.
— Eto bolszewik? — zapytał starego.
— Da.
— Szkoda tych butów! — westchnął chorąży po polsku, zerknąwszy w stronę Dworskiego.
— Przyjdą Czesi, to wezmą.
— Toby jeszcze było pół biedy, ale ten stary mi się nie podoba! — narzekał chorąży. — Zanadto przy tym trupie waruje.
Zwrócił się znów do starego:
— A bolszewiki tut' jest’?
— Nie znaju. Możet byt’ jest'. Sad u mienia balszoj!
Tuż za domem otwierał się szeroki widok na jakieś ramię czy dopływ Wołgi, a dalej na nadwołżańskie grzęzawiska i fjoletowe na nich — wieczorną dobą — gęste trzciny i kamysze. Że wieczór był nieopisanie pogodny i cichy, więc kamysze owe stały nieruchomo, smużkami ciemnemi fjoletu wybiegając na świetnie złotą lamę nieba, odbijającą się też jasnemi płatami w czarnej, nieruchomej wodzie. W powietrzu był spokój poważny i dostojny.
Chorąży Curuś skręcił w milczeniu i wraz z towarzyszami posuwał się ostrożnie brzegiem rzeki ku niedalekim, ogrodowym jeszcze zaroślom. Cisza była i pustka, a przecie naraz czyjaś ręka wychyliła się z owych zarośli i jednem skinieniem rzuciła na ziemię chorążego, Czarnogórca i skauta.
Pełznąc dostali się do zarośli.