— A nie! Ale jak widzieli, że nas z tej strony trzech, myśleli, że was tam też więcej nie będzie, a ich kupa była... Nie chcieli się poddać...
— I myśmy dostali pomoc — trzech ludzi...
Szli łąką, ku owemu małemu nasypowi, rozmawiając.
— Popatrz się na tego duraka! — z podziwem przerwał nagle olbrzym. — Tych konserw to on tu ma na cały „wzwod“![1] Przisambuh, cały „verschlag” patronów a ten chleb...
I oczyściwszy w ziemi bagnet z krwi, podniósł nim ogromny bochen chleba.
— A chleba majou pieknej! — chwalił, zarzuciwszy karabin z bochnem na ramię.
Tak z głośną rozmową i śmiejąc się, weszli w gąszcz, starając się iść jeden za drugim. W pewnem miejscu Dworski chciał zejść ze ścieżyny na bok, ledwie jednak ruch zrobił w tym kierunku, z ciemności krzaków zwierzę jakieś z wyciem skoczyło na niego. Błysnął mu w oczach blask dwuch wściekłych białek i mignął potworny pysk niby żółtego kota — a naraz kot ten, szarpnięty jakąś siłą, skręcił się w skoku i padł na ziemię, gdzie Petrović rozbił mu czaszkę dwoma uderzeniami kolby.
— Krucisakralaudon! — zaklął olbrzym. — Ale się przeląkłem! Mało się nie po... ze strachu! No nie, Ferdo?
— Co... co to? — wyjąkał Dworski.
— Chińczyk! — rzekł Petrović.
— Co za krwiożerczy naród!...
- ↑ Wzwod — po rosyjsku pluton.