Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/82

Ta strona została przepisana.

A ziąb brał coraz gorszy i jeść się chciało i stopy bolały od przemoczonych onuc, które zwinęły się w grube i twarde wałki. Niwiński z wielkim gustem zapaliłby na pociechę i dla rozgrzewki papierosa, ale machorkę miał w chlebaku, bibułki Bóg wie gdzie, a zapałki też się gdzieś zapodziały. Trzebaby wstać, przystąpić do organizacji tego papierosa — na takie zimno! Lepiej leżeć, trząść się i kląć w duchu.
Słychać było równy i głęboki oddech śpiących, z których jeden czasami mówił coś niewyraźnie przez sen. Z pola dolatywało idyliczne kumkanie i rechotanie żab, a czasem odzywały się rzadkie, pojedyńcze strzały karabinowe, niekiedy tylko przechodzące w gęstszą, nerwową strzelaninę.
— Ta-ta-ta-ta-ta! — zaklekotał daleko „pies“.
— Bolszewicki, czy nasz? — mimowoli myślał Niwiński, — Prawdopodobnie bolszewicki. Nasi myszkują pod miastem, a oni się denerwują... A swoją drogą dobrzeby było skończyć raz już z tą Samarą.
Trzy dni temu Czeczek rozbił bolszewików pod Lipiagami tak, że z kilkutysiącznego oddziału ledwie paręset ludzi zdołało ujść, przedostawszy się łódkami przez bagna Świnuchy. Niwiński na własne uszy słyszał, jak Czeczek wysyłał do Samary pierwszy bataljon pierwszego pułku, każąc mu przejść przez miasto „ceremonjalnym marszem i ze śpiewem“. Most na Samarce miał być wolny. Bataljon poszedł, jednakże rozwiedka zastała na moście samochód opancerzony i wogóle — coś się naraz tak zepsuło, że ani rusz naprzód.