nych pereł, lśniące mlecznym żarem w srebrzystym szafirze — przystań samarska.
— Co się tam dzieje? — z troską rzekł Waszica.
Przez chwilę milczeli, wsłuchując się w odległą strzelaninę.
Z górnej półki po lewej stronie wysunęła się ku drzwiom wychudła, młoda twarz o ostrych rysach i oczach świecących gorączkowo.
— Samara! Samara! Jakie to śliczne imię! Zupełnie dla pięknej dziewczyny!
— Miałem jedną, Wacławie, nazywała się Tamara — mówił dobrodusznie Waszica. — Ładna była, wyrośnięta, a nie brała dużo... Wszystkiego jedną „żolteńkuju”[1].
— Idź, ty wstrętny chłopie! — obruszył się Wacław. — Dużo ty z tego wszystkiego rozumiesz! U ciebie brać — dać — to życie!
— Cóż chcesz więcej?
Waszica odstąpił od drzwi, nalał pełny kubek kawy i podał go choremu.
Wacław łyknął parę razy i, wpatrzywszy się w dalekie światła, mówił:
— Trzy dni tu już stoimy i tak jej chcemy, tej Samary, a ani nie wiem nawet, jak ona wygląda. W dzień nie widać nic, w nocy tylko te światła... Jakby zęby do nas w uśmiechu szczerzyła... Bajeczne miasto. Powiadają, że podobne do Betlejemu.
— Do Betlejemu?
— Tak mi mówił Nowak, co chodził na rozwiedkę. Na górze, pry, leży miasto, białe i cał-
- ↑ Żołtienkaja — żółta „kierenka“ — 20 rs.