Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/91

Ta strona została przepisana.

Niwińskiemu udało się cało dotrzeć do stacji i dopaść ławki, oplątanej drutami telefonu polowego. „Klapnąwszy“ na ławce, skręcił papierosa, zapalił i myślał.
Myślał źle, mściwie, zawzięcie. Jak wszyscy neurastenicy, był po obudzeniu się wściekły. Nie znosił rano gwałtownych szarpnięć. A tu — skok z wozu, granaty biją, buk, jedni strzelają, drudzy strzelają, wody do mycia niema, śniadania niema, machorkę naczczo palić, nogi bolą w obrzydliwy sposób. Sakra! Sakra! Uczesać się nie można! Sakra!
Po drugiej stronie toru żołnierz z „rozwiedki“ konnej uganiał po łące za białym koniem, który, spłoszony kanonadą, urwał się i pędził przed siebie. Żołnierzowi udało się zawrócić go, ale koń znowu mu się wymknął i pogonił w drugą stronę. Trwało to dłuższą chwilę i wyglądało, jakby koń bawił się z żołnierzem, tem bardziej, że żołnierz próbował sobie go zjednać jak dziecko, pieszczotliwemi słowami. Niwińskiego zajęła ta scena. Z odmętów swej czarnej melancholji patrzył na nią z radosną ciekawością gapia. Wreszcie żołnierz złapał konia i śmiejąc się, przyprowadził go na stację, gdzie go przywiązał do płotu. Koń strzygł uszami niespokojnie, drżał i z widocznym strachem przyglądał się żołnierzowi, który poprawiał mu popręgi u siodła. Kiedy gdzieś niedaleko zawył szrapnel i koń znowu się szarpnął, żołnierz poklepał go po szyji i rzekł mu serdecznie:
— Nie bój się — nic ci nie będzie... ty wole!
Wziąwszy słowa za dobrą wróżbę dla siebie, Niwiński wstał z postanowieniem dowiedzenia się