płomienistych barwach, cyńki, żarzące się złoto pomarańczowym ogniem, astry, gwiazdeczki drobne, o subtelnych, wyszukanych odcieniach, ciepłym blaskiem rozgoreją słoneczniki. Niemało nas czeka jeszcze radości w ogrodzie, w polu i w lesie. Dopiero połowa lata minęła. Dlatego niezbyt dokucza nam tych kilka dni pogody zmiennej, przesiewającej deszcze przez słońce. Bez przykrości przesiadujemy po domach, wychodząc na krótkie, niedalekie przechadzki, gdy słońce świeci. Zresztą starsi panowie przypominają sobie brydża lub rozmawiają o polityce, panie narzekają na drożyznę i ciężkie czasy, a młodzież czyta różne tanie „kryminały“ lub rozprawia o sportach i najnowszych wiadomościach z tej dziedziny.
A ja porządkuję wspomnienia.
Zaledwie trzy tygodnie bawię w tych stronach, a już — wspomnienia? Czyżby się co tak nadzwyczajnego stało? Romantyczna jaka przygoda, niesłychane przeżycie, dziwne spotkanie z kimś z dalekiego świata lub może nie z tego świata?
Nic podobnego — jak mówią w Poznaniu. Żyłem przez cały ten czas zupełnie prozaicznie, prawdziwą, zawiesistą maślanką gojąc zmordowane już nieco „interna”, czyli wąpia, rozkoszując się tem, co w Polsce zawsze było i jest najpiękniejsze, to znaczy wsią, i przyglądając się, jak ludzie pracują i żyją. Ale kiedy tu przyjechałem, łany żółtego zboża falowały w polach, w których inny, żywy, ochoczy ruch panował, bo żniwa dopiero zaczynano. A potem trzeba się było zorjentować w pejzażu, zobaczyć coś, zwiedzić, wreszcie zaciągnąć się trochę świeżem powietrzem i odpocząć. Nagromadziło się skutkiem tego sporo „odcinków“, które przeglądałem, lecz których nie przeczytałem poważnie. Teraz, w chłodną, chmurną pogodę, siedząc w pokoju, porządkuję je i segreguję.
Strona:Jerzy Bandrowski - O małem miasteczku.djvu/19
Ta strona została przepisana.