danego „kawałka“, co już samo w sobie jest przeżyciem mocnem, bo czynią to oczywiście razem, każdy na swym instrumencie, póki wreszcie nie przyjdzie czas, w którym zasiadają koło siebie na dwuch ławach i starając się sobie w oczy nie patrzeć, żeby się nagle nie rozśmieszyć, zaczynają się „zgrywać”. To już jest przeżyciem bardzo mocnem. Harmonje i przejścia „kawałków“ nie są bynajmniej trudne, przeciwnie, przeważnie rozwiązują się łatwo, jak nowe sznurowadła lub stare krawatki, ale wargi, odwykłe podczas wakacyj od dmuchania, nie są zbyt posłuszne. Stąd powstają dysharmonje niespodziewane i nieoczekiwane, a niejednokrotnie rafinowanie złośliwe, dyssonanse gmatwają się w sposób, mogący w osłupienie wprowadzić najbieglejszego kontra punkcistę, w sali zaczyna się kotłować, za oknami oszołomione wróble latają jak pijane, ćwierkając rozpaczliwie, motyle padają na grzbiety i bezradnie przebierają nóżkami w powietrzu, osy tną jak opętane, konie na gościńcu stają dęba, ale to nic — męczennicy sztuki wytrwale robią swoje, choć się w nich nieraz dusze wzdrygają i przykucają z przerażenia a z czół ogorzałych pot rzęsisty strugami się leje. To wszystko jeszcze nic, jeśli próbuje się rzeczy tak znanych jak „Kiedy Zorze“ lub „Ty, której berła“, dopiere gdy „zespół” (o, marności słowa!) położy „na stół operacyjny“ jakiś nowy, mniej znany marsz z skomplikowanemi synkopowemi przyjemnościami, rozpętuje się tak straszliwe „pandemonjum“, że dusza w człowieku truchleje, głowa kołem się toczy, a biedne echo tych „słodkich dźwięków“, połamane i miotane wstrząsami, jak gdyby z elektrycznego krzesła w Sing-Sing uciekło, tłucze się po kurytarzach oszalałe, samo przed sobą panicznie uciekając. Ale to nic. Nasi bohaterowie potrafią w swej miłości muzyki znieść wszystko cierpliwie i bez drgnienia, z niewzruszonemi minami wojowników
Strona:Jerzy Bandrowski - O małem miasteczku.djvu/52
Ta strona została przepisana.