Strona:Jerzy Bandrowski - O małem miasteczku.djvu/69

Ta strona została przepisana.

i rzadkie nitki interesów łączą mieszkańców sąsiadujących z sobą mis. Łatwo ich granice przekroczyć, ale pocóż to robić bez koniecznej potrzeby?
Aż wreszcie nadarzyła się sposobność.
Wyjechałem tedy w tę swą pierwszą większą (trzy mile konikami) podróż krajoznawczą z człekiem poczciwym i strony te znającym, a który udawał się do odleglejszego majątku już w powiecie śremskim obejrzeć przed nadejściem zimy stan tak zwanych „czworaków” czyli mieszkań dla robotników folwarcznych.
Było przedpołudnie, pogodne, ale chłodne bardzo, mimo świetnej słoneczności bez śladu egzaltacji, skupione w sobie, trzeźwe, prawdziwie jesienne. Chmury-troski przelatywały czasem przez zamyślone niebo, to zaciemniając jego uśmiech, to znów rozpierzchając się, rozproszone ciepłą, serdeczną pieszczotą słońca. Naogół jednak wszędzie było smutno, wrony czerniały wśród drzew, a złote listki walały się na ziemi przy drodze. W pewnem miejscu ujrzałem szkołę i grupki idących do niej dzieci po większej części bosych lub w samych tylko chodakach z nóżkami tak czerwonemi, że aż mi się przykro zrobiło, W gruncie rzeczy to nie jest jeszcze żadną tragedją, chodzenie boso lub bez pończoch naprawdę hartuje, dzieci bardzo bogatych rodziców sypiają dziś w pokojach stale nieopalanych i przy otwartych oknach, ludzie u nas ubierają się zasadniczo zbyt ciepło, co jest niezdrowe i powoduje łatwe zaziębienie się. Wszystko to prawda, tylko że... Tylko że jeśli te dzieci chodzą tu do szkoły boso, to z pewnością nie ze względów higjenicznych... Otóż to.
— Widzi pan tę szkołę? — odezwał się mój towarzysz, pokazując mi budynek szkolny. — Stoi w czystem polu, na granicy dwuch wsi, żeby dzieci z obu wsi miały równo daleko.