— Sprawiedliwie! — przyznałem.
Towarzysz mój uśmiechnął się i mówił dalej:
— Żeby ani jednej stronie nie było bliżej, ani jednej wygodniej. Żadna strona ustąpić nie chciała, Skoro tak już wypadło — niech cierpią obie, choćby tego jedna przynajmniej strona mogła uniknąć. Taka to jest miłość bliźniego, taka zgoda sąsiedzka.
Teraz sprawa przedstawiła mi się w kształcie mniej ozdobnym, niż z początku.
Domy. Ale dziwne, niewykończone, niepobudowane, tu i owdzie tylko pod dachem, rzekłby kto, ledwie sklecone, zgoła niepodobne do solidnych domostw, jakie się w tej okolicy widuje.
— To, widzi pan, rozparcelowany świeżo majątek. Tutejsi rolnicy rozebrali ziemię między siebie. Jak pan widzi, są tu same małe gospodarstewka. Ale teraz nie mają się za co pobudować. Nie stać ich nawet na zapłacenie rat po 20 zł za drzewo, które na budowę wzięli.
— Wiadoma rzecz. Kryzys. O pieniądze bardzo trudno.
Zebrały się na niebie ciężkie, czarne, zimne chmury i zasłoniły słońce. Zrobiło się naraz ponuro i niegościnnie na świecie. Powóz wjeżdża powoli na stok grzbietu. Za chwilę będziemy na brzegu misy. Zobaczę wreszcie „drugą stronę“. Ale to, co widzę w tej chwili, jest smutne. Dwór — wcale okazały, ozdobny, fragmenty parku, stajnie wielkopańskie, gołębniki większe niż niejedna szkoła ludowa, zabudowania gospodarcze. Wszystko opuszczone. Nie obdrapane jeszcze, nie obłupione niby ze skóry, ale już brudne, z trupią cerą, obumarłe. Zwłoki. Cuchnące zwłoki.
— Patrz pan! — mówię. — Jesień! Śmierć! Przyroda obumiera. Ale przecie robi to z takim
Strona:Jerzy Bandrowski - O małem miasteczku.djvu/70
Ta strona została przepisana.