Strona:Jerzy Bandrowski - O małem miasteczku.djvu/71

Ta strona została przepisana.

wdziękiem lub z takim patosem, szczerym i prawdziwie tragicznym, że trudno powiedzieć, iż to nie jest piękne. A tu, to wszystko, ręką człowieka wzniesione, pozostawione samo sobie, po krótkim czasie zaczyna się obrzydliwie rozkładać, cuchnie i rozsypuje się w ruinę — jakże nietrwałe!
— Gołębniki! — odpowiedział towarzysz, pokazując mi po drugiej stronie drogi dwa duże, piętrowe budynki. — Przebuduje się je trochę i ludzie w nich będą mieszkali.
— Czyż tak nie lepiej?
Ale ostatecznie — tu opuszczony dwór, rozkładający się w oczach, wszędzie opuszczenie i zapomnienie, a nadole niedokończone domy nowych panów, nie mających na zapłacenie groszowych rat za budulec i na pończochy dla dzieci. Stare nie skonało jeszcze, nowe jeszcze nie ożyło.
Za brzegiem naszej, gostyńskiej miski, druga miska, trochę może mniejsza. Naprzód las, potem łąka piękna, zielona jeszcze, prawie w połowie przecięta kanałem, na łące stado srokatych krów; przez kanał wiedzie mostek, za nim jeszcze trochę łąki a potem las. Jedna droga wiedzie prosto w górę na drugi brzeg tej nowej miski, druga prowadzi pod lasem. Którędy też pojedziemy?
Znowu się trochę rozjaśniło, Czarne i papielate chmurska rozpełzły się, modrość nieba przebłyskuje przez nie pogodnie choć nieco jaskrawo w zestawieniu z jasną zielenią łąki. Naiwne są na tem tle i przy mocnem oświetleniu jak gdyby bez klosza, czarno-białe plamy, przedstawiające pasące się krowy. Woda, dziecinnie gaworząca na obu stronach mostku, jest przeźroczyście kasztanowa i połyskująca. Są takie oczy ludzkie, tej barwy i tego wilgotnego blasku.