Strona:Jerzy Bandrowski - O małem miasteczku.djvu/72

Ta strona została przepisana.

— Ziemia tu bardzo urodzajna — opowiada mi towarzysz. — To szczęśliwy, syty zakątek. Woda z tego kanału użyźnia go, stąd taka ładna łąka. Widzi pan: Swego czasu kupił to jeden bardzo bogaty pan dla swego syna. Chciał, żeby syn miał swój własny majątek. Taki był bogaty, że wszystkich synów w ten sposób zaopatrzył. A miał ich kilku. No i gdzież to teraz jest? Ani jeden syn na swym majątku nie utrzymał się, potracili wszyscy jak byli. I to tak jakoś dziwnie. Bo żeby choć użyli czego, ale nic, zupełnie nic! Tak głupio jakoś, nie wiadomo jak.
Jedziemy teraz pod lasem.
— To już powiat śremski — informuje mnie towarzysz.
— Bardzo mi przyjemnie! — odpowiadam z wrodzoną uprzejmością.
Las. Droga wyboista, piasczysta, nierówna, gęste, głębokie błoto, miejscami kałuże wcale okazałe. Głębokie koleiny w piaseczku. Dobra będzie droga, jak to zamarznie. Na drogę wypełza z lasu chłód, mocny, zastarzały, jak gdyby wygłodzony, charakterystyczny dla zakątków mało zaludnionych i przez człowieka rzadko odwiedzanych. Gryzie w ręce, w nogi, w nos, w twarz. Ale las, choć milczący, nie jest bynajmniej smutny. Uśmiecha się dobrotliwie swą zielenią — sosnowy jest przeważnie — i świeżością, igra sobie ze słoneczkiem i wogóle stara się być przyjemny.
— O czem pan myśli? — słyszę pytanie.
— O tem, że jedziemy już prawie półtorej godziny, a przez cały ten czas, wyjąwszy stado krów na łące, nie spotkaliśmy ani jednego wozu, ani jednego człowieka.
— Dzień powszedni, 18 km od Gostynia, 8 km od najbliższej stacji kolejowej — słyszę wytłumaczenie. — Kąt zapadły.