Strona:Jerzy Bandrowski - O małem miasteczku.djvu/73

Ta strona została przepisana.

— Tak, rozumiem, tylko że ja nie wiedziałem, że tu są takie zapadłe kąty.
Wreszcie las po prawej ręce urywa się, po lewej cofa się nieco w głąb, aby zrobić miejsce samotnej leśniczówce. Tam na lewo, koło leśniczówki wiedzie droga dalej w głąb lasu, na prawo widać czerwone dachy czworaków. Główną osobą, jeśli się tak można wyrazić, jest las. Leśniczówka na odludziu, choć na pierwszy rzut oka wygląda smutno, ma tę bardzo dobrą stronę, że jest na odludziu. To przedewszystkiem. A co to będzie, gdy wichry jesienne zaczną w lesie hałasować w czas zadymki śnieżnej, burzy zimowej lub gdy śniegi spadną, tak sam na sam w cztery oczy z zimą... Ha...
Czworaki. Nie wystawne, o nie, ale możliwe. Dużo gorszych widziałem w życiu. Naturalnie, że jak się pomyśli, że musiałoby się tu mieszkać, odrazu melancholja ogarnia. Ale ostatecznie nie wszyscy możemy mieszkać na Placu Wolności w Poznaniu, nawet gdyby nas wszystkich na to stać było.
Towarzysz mój obchodzi ze wszystkich stron budynki i bada je. Pokazują mu niedostatki mieszkańcy. Wchodzę i ja do jednej izby, trochę przez ciekawość, a także, aby ogrzać zmarznięte ręce.
Ciepło, ogień huczy pod blachą, na blasze, popluwając, syczy i dymi kilka garnków. Przy niewielkim stole dwie kobiety, starsza i młodsza, dwoje dzieci. Przed każdem dzieckiem spora miseczka dobrze omaszczonych klusek, na stole wielka micha klusek, druga kapuchy, prócz tego pół sporego bochenka chleba jasnego, wyglądającego nader solidnie. Przy łóżku, pierzyną nakrytem, leży na ławie sześć dużych bochnów chleba, a na pierzynie właśnie niedawno przyniesiona „Niedziela“ i „Pochodnia“. Tak. „Pochodnia“. Przyjęcie naogół zimne.