Strona:Jerzy Bandrowski - O małem miasteczku.djvu/74

Ta strona została przepisana.

— Jemy bo robiemy! — odpowiada mi hardo kobieta, kiedym jej powiedział „smacznego”.
Przypuszcza może, że jej zazdroszczę. Siedzieć nie proszą, a patrzą na obcego oczami bardzo widzącemi, badawczemi, podejrzliwemi.
Na polu zimny wiatr. Idę, gdzie pagór zasłania mi widok. Chcę zobaczyć, co tam dalej jest. Z pagórka widać zabudowania folwarczne, rozległe, lecz mało ożywione, dalej bruzdy świeżo zaoranego pola, nad którem pali się zimny żar blasku słonecznego, tlącego się tuż nad ziemią, jeden osowiały pług, dalej obszerną stodołę czy stajnię, wreszcie las, zielony tam, gdzie są sosny, jasno żółty z zielonym odcieniem, gdzie brzezina, i czerwonawy, gdzie rośnie dębina. Gobelinowe tony, cudownie dobrane. Już ta jasień jest pod tym wzgledem niezrównana. Żadna pora roku nie tka tak pięknych kilimów jak ona.
Chłód folwarku, który pracownikom nie dał szczęścia i wkrótce może zostanie przez nich opuszczony. Kryzys rolnictwa! Doskonale wiemy, ale zobaczyć, na własne oczy przekonać się, jak to w rzeczywistości wygląda, — niezbyt przyjemnie. Gorzki chleb, przyprawiony rozgoryczeniem, a faszerowony nieżyczliwością i brakiem serca triumfującej zawiści. Ileż tego dziś na każdym kroku! Zamiera coś, co już sił nie ma, aby żyć. I wszędzie słyszy się tę samą piosenkę.
— Czas przełomowy, przyjdą wielkie zmiany, musi przyjść coś nowego, wiemy, pytanie tylko, czy to nowe będzie zarazem lepsze? Ha?, jak dla kogo! Jak dla kogo! Prawdopodobnie komuś będzie lepiej z tem nowem. Lecz czy to aby pewne? Tak bardzo, zupełnie pewne?...
Jezioro. Duże, daleko w pola sięgające, srebrzysto błękitne, przez zimny wiatr jesienny