Strona:Jerzy Bandrowski - O małem miasteczku.djvu/75

Ta strona została przepisana.

zbrużdżone. Jakie to duża fala na takiej małej wodzie! O, jezioru napewne nic się nie stanie. Tak wśród pól, wśród ludzi, a przecież mimo wszystko jest zawsze sobą i tylko sobą, świecące, zimne i najzupełniej na sprawy ludzkie obojętne. Dopalają się nad jego cichemi wodami drzewa jasno żółtym płomieniem, rozżarza się i już rumienić zaczyna wczesne jesienne popołudnie i rozegra się tu wnet walka między błękitem a gorejącą głębokiemi ogniami purpurą i karmazynem przedwieczerza.
Metalicznemi blaskami dzwonią w cichem powietrzu szybki w maleńkich okienkach zacisznych wiosek w dolinie. Przy domach przydrożnych kłaniają nam się z za płotów barwnemi gwiazdkami swych kwiatów smukłe malwy na długich, cienkich łodygach. Ciepło pomarańczowy sok zachodzącego słońca oblewa dachy domostw i kapie na drogę. Świecą od niego dzióby kaczek, które zataczają się tak, jak gdyby się go opiły. Barokowo modelowane chmury na wschodzie są na pomarańczowo polakierowane. Ale barwne cuda patetycznego finału dogasającego dnia już nas nie obchodzą.
Bo co tu dużo gadać! Zimna pogoda jesienna zmroziła nasze ciała, zmroziła serce. Wszędzie jesień, na polach, w lesie, w powietrzu, w chmurach, wszędzie, wszędzie...