lekki wietrzyk, niewiadomo skąd przyszły i ścichający w mgnieniu oka. Gdzieniegdzie na gałęziach białych brzóz połyskiwały do słońca złotawe, zmokłe listki. Przez krystalicznie czyste powietrze widać było rumiane stoki gór, oświetlone czerwonemi promieniami zachodzącego słońca, i ciemne lasy, spowite w głęboki fiolet z ciepło-żółtym odcieniem.
— Jesień, jesień! — powtarzała pani Helena.
— Najtrzeźwiejsza, najbardziej pozytywna pora roku — mówił Bryl — pełna strasznej melancholii bezcelowej nudy. Chmury tak nizko wiszą nad ziemią... zdaje się człowiekowi, że siedzi w chłopskiej izbie z zakurzonym stropem.
— Nie, niechże pan tylko patrzy — zawołała panna Henryka. — Widzi pan ten rozłożysty buk tam na wzgórzu? Zaraz, jakto idzie, aha:
Słonecznej ciszy pełna podjesienna pora...
Na ściętej mrozem trawie, pod pożółkłym bukiem,
Wieczorem, u białego posągu Amora,
Grożącego kochankom naciągniętym łukiem,
Dzwoni flet, wtórzy gamba i łka violdamora,
Fagot zcicha basuje swym głuchym pomrukiem —
W takt sarabandy sztywne tańczą kawalery —
Czerwone słońce złoci strzyżone szpalery...
— Czyj to wiersz?
— Mój, bo mnie poświęcony. Czemu pan pyta o poetę? Czyż nie ważniejszy tu obraz?
— Och, panna Henryka widzi wszędzie obrazy!