— I wońcu puszczają szwy ludzkiej duszy — mówił Bryl, nie wiedząc, że go nikt nie słucha — i sypie się z niej... wie pani co?... trociny! I pokazuje się, że istotnie ta dusza nie była niczem innem, jak tylko poduszeczką do wbijania szpilek. A bezlitosna jakaś ręka tych szpilek nie żałuje... długich, cienkich szpilek...
Co on mówi, ten zimny człowiek, z tą bladą, ironicznie wykrzywioną twarzą, z tem kłującem spojrzeniem skośnych, szeroko rozstawionych oczu... I jakiż-to beznadziejny smutek w powietrzu, jaka melancholia w tej długiej alei brzozowej z rzędem opuszczonych ławek, zasypanych zeschłem liściem...
Sama idzie tą długą pustą aleją.... bezlistna sieć suchych, czarnych gałązek, jak krata nad głową.... a Jaś....
Oprzytomniała i obejrzała się.
Śnieżko stał z panią Heleną, zajęty rozmową, ożywiony, inny jakiś, śmielszy, rozmowny...
— Ta bezsilność przemęczonego serca!
— Ale na to jest rada! — mówi Bryl do siebie. — Nie nosić duszy na wierzchu, jak wywróconej kieszeni od spódnicy...
Mglisty, martwy, chory dzień. Wszystko mokre, bezbarwne. W lesie zupełna cisza. Mgły leniwo unoszą si górami, bezsilnie i ciężko walą się