się późną jesienią i po liściach zwiędłych domyśla się, że drzewa były niegdyś zielone, a po zwiędłych kwiatach, że one niegdyś pachniały... A dziś? To ta kulejąca starowinka, wiecznie obwiązana czarną chustką, stękająca, kaszląca, patrząca tak łzawo temi mętnemi oczami! to jest jego Zosia? Ta młoda, drobna, różowa blondynka, to? Co za oszustwo!
Zosia!
Jakżeż to śmiesznie brzmi!
Co się zostało z nadziei?
Brudny jakiś osad, który we wzburzonej duszy skwasił się w niczem niewypowiedziany żal....
Co to Bryl mówił: „wyobrazić sobie, że człowiek nie istnieje“. Haha! Wszakże on, Śnieżko, może sobie tylko w yobrazić, że istniał! A życie przeszło gdzieś koło niego, prześlizgnęło się tak nieznacznie, że go nawet nie zauważył!
— Lecz jeśli Zosia wie o tem wszystkiem? — pomyślał naraz ze strachem. — Nie, nie, to niemożliwe... Nie śmie się o tem nigdy dowiedzieć! Cóż ona temu winna? A jej czyż życie nie oszukało? Jakimż strasznym smutkiem przesycone są te mokre mgły jesienne! Rdzewieje dusza, rdzewieje....
I znowu dżdżyste, chmurne, jesienne południe.
Pani Śnieżkowa stoi w oknie i przeprowadza wzrokiem męża, idącego na lekcyę do dworu plan-