Była to pustka ale nie martwa, lecz powolne życie ogromu, życie, dla którego tysiąclecie jest jednym dniem. Przez powietrze migały jakieś fale świetlne drżące i migotliwe a przestrzenią niósł się długi, nieustający ton, to niby ryk groźny, to niby błagalna modlitwa.
Naraz jak lękliwy krzyk kani, uderzyło o uszy Ikara jakieś niemiłe wołanie.
To ojciec, migocąc skrzydłam i, wołał go do siebie.
W krzyku ojca dzwoniła jakaś mała, dziecinna obawa.
Ikar uśmiechnął się i zawisł na chwilę w powietrzu.
Zwinął dłonie w trąbkę i począł wołać:
... Skrzydła mi dałeś... panem zrobiłeś mnie przestworzy słonecznych... a teraz chcesz... abym wrócił... z tobą między ludzi... i deptał... z trudem... memi stopami... twardą ziemię...
Głos jego jasny dźwięczał w powietrzu, jak śpiew srebrnej trąby.
— Jesteś jak dąb zrosły z ziemią... Im wyżej strzelasz w niebo koroną... tem głębiej... zapuszczasz korzenie... Jam jest jak myśl boska... która... raz zrodzona... bogiem jest...
I zwolna począł się wznosić w górę, śpiewając:
— O Apollon! Apollon! Opiekunie błądzących!
Panie bezkresnej przestrzeni...
Który blaskami oka złotego, pełnego miłości, opromieniasz szukających cię w nieskończoności...
Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/143
Ta strona została przepisana.