Który nowych bogów tworzysz i nowe dni i nowe światła...
Wspaniały a niezawistny...
Miłości pełen a nienawidzący niewolników...
Który bogami chcąc mieć łudzi, zalewasz ich dusze złotem światłem...
Promieniem słonecznym mieć mnie chciej, rzuconym w bezkresną przestrzeń...
świecącym w wieczność...
lecącym w wieczność...
O, Apollon!
I wznosił się w górę coraz wyżej, aż ojciec zmalał mu w oczach i stał się, niby migotliwa muszka, małym i znikomym...
A gdy już żaden odgłos ludzki nie mącił mu ciszy, zawisnął znowu w przestrzeni.
I zdawało mu się, że oczy jego zlały się w jedno ze słońcem a promienie z ócz jego świeciły, jak promienie słoneczne.
Ciało jego stało się wiotkie i lekkie tak, iż fale powietrzne przepływały przez nie swobodnie.
A dusza Ikara spłynęła w jedno z bezmiarem.
Aż gdy słońce zaczęło się zwolna staczać w morze, wtedy młodzieniec spuścił się napowrót ku ziemi, zataczając w powietrzu szerokie kręgi, jak ptak znużony.
Stanąwszy nad brzegiem morskim, gdzie ściany labiryntu zaporą były falom, zaczął odpinać barwne skrzydła.