Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/150

Ta strona została przepisana.

— A! Lubię takie miasteczka — odpowiedział drugi — chętnie po nich chodzę i straszę po nocy... szarpię za stare dachy, że aż gonty trzeszczą, tumanami śniegu kręcę po ulicach i rzucam je w małe szybki, które tak jękliwie dzwonią... albo chowam się gdzieś w kominie i wyję uhuhuuuu!
Przytknął usta do słupa telegraficznego i tchnął w niego długi, przeraźliwy jęk... a potem skoczył znów na pola i chudy, pochylony naprzód, z pięściami złożonemi na szerokiej piersi, uganiać po nich począł i podawszy się naprzód wołał przeciągle: — Polaaami leeeci wiaaaatr!
W powietrzu wznosiły się chmury śniegu, z przydrożnych wierzb zerwało się z przeraźliwem krakaniem stado wron, ale wędrowiec nie oglądnął się nawet, zapatrzony w długi, równy gościniec, z wytartemi na nim przez sanie połyskującemi bruzdami.
— Szybki jestem i dobre mam płuca — chwalił się wiatr, zrównawszy się znowu z wędrowcem. — Widzisz, przybiegłem z daleka, przyszedłem z nad brzegu morskiego... oo! Powąchaj, płaszcz mój jeszcze solą morską czuć!
I podsunął wędrowcowi pod nos poły lekkiego płaszcza.
Wędrowiec stanął. Nozdrza jego się rozszerzyły i z lubością wciągały ostry zapach; oczy zamyślone utonęły daleko w bezdennej mgle, która otulała widnokrąg; stały się, jakby niewidzące