Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/157

Ta strona została przepisana.

— Ależ to śnieg!
Głos jej dźwięczał krótko i donośnie.
Podróżni wkrótce weszli w ulicę miasteczka.
— Ach, spocząć chciałbym — jęknął wiatr — bo zdaleka idę, zdaleka...
Wędrowiec zapukał do pierwszych wrót. Ale próżne były jego prośby; nikt nie chciał mu dać za darmo noclegu.
„Obcych nie przyjmujemy“ — mówiono — lub: „Czemu się włóczysz?“
— Serce mam chore...
— Idź gdzieindziej, mógłbyś umrzeć...
Aż stanęli przed jednym domem. Wędrowiec spojrzał przez okienko.
Dokoła stołu nad dymiącą misą siedział ojciec, otoczony gromadą dzieci... ale matki między nimi nie było, a suknie na nich były żałobne...
— O, tu nas przyjmą — zwrócił się wędrowiec do towarzysza — ty wejdź kominem, bo drzwiami cię nie puszczą. Ale jutro dalej idziemy!
— Idziemy — jęknął Wiatr.
Wędrowiec zapukał do drzwi... Otworzono.
— Przyjmijcie mnie na noc — prosił — popatrzcie; śniegiem cały pokryty jestem i noc zapada. A muszę po świecie wędrować, bo serce mam chore.
— Serce masz chore — powtórzył cicho gospodarz w żałobnych sukniach.
— Usiądę tam między dziećmi waszemi i będę im opowiadał bajki... Nie dużo to może warte, ale