Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/218

Ta strona została przepisana.

Kiedyś, jako młody chłopak, zajmował się początkami włoskiego Odrodzenia. Wówczas to zapoznał się z legendą o świętym z Assyżu. Przepiękna, poetyczna postać mnicha, rozmawiającego z owadami, ze zwierzętami i z ptakami, które błogosławił, każąc im dziękować Stwórcy „za swój lot przedziwny“, utkwiła mu w głowie do tego stopnia, że postanowił spisać ją w swej własnej koncepcyi, jako napół poemat, a napół traktat filozoficzny. Rozpoczął pracę, ale nie skończył.
Przeczytał parę stron manuskryptu. Było tam dużo zwrotów młodocianych, prawie dziecinnych, ale był też i duch jakiś odmienny od wszystkiego, cokolwiek napisał, odrębny, jasny i pogodny, prawie słoneczny. Tu i ówdzie błysnął wśród słów przymiotnik żywo świecący, naiwnie, a przecież oryginalnie z rzeczownikiem zestawiony, to znów toczyło się zdanie krągłe, ciepłe a proste, jak frazes muzyczny. Czasem tylko uderzało jakieś mniej jasne słowo, wyrażenie egzaltowane, świadczące raczej o entuzyazmie, niż o głębi umysłowej.
— Jest w tem jednak talent! — pomyślał mistrz, gładząc z zadowoleniem siwą brodę.
Kiedy on to zaczął pisać?
O, dawno, dawno temu, jeszcze w tym ubogim pokoiku na trzeciem piętrze; więcej wówczas czytywał, niż jadał, a nieuchwytne marzenia, których nawet nie spisywał, wynagradzały mu ubóstwo i niedostatek.