— Wielka rzecz! Po co mi się fatygować! A co się tyczy owych dziesięciu reńskich, jutro odbiję je sobie u pani Träncken w przeciągu pół godziny.
Słońce się kryło za wierzchołki gór, kiedy wreszcie zobaczyli przed sobą dwór podleski. Wielki, biały, krył się w cieniu ogrodu, jak jakiś ogromny sarkofag. Nad ogrodem unosiła się gęstniejąca z każdą minutą biała mgła.
Adaś stracił humor i posmutniał.
— Czujesz, jak tu zimno? — rzekł do Wicia, kiedy weszli do ogrodu.
Długą aleją leszczynową szedł naprzeciw nich jakiś smukły, wiotki cień.
— Oczywiście — mamusia! Chodzi po ogrodzie o zmierzchu, a potem dziwi się, że kaszle.
— Jużeście wrócili? — spytała pani Walerya.
Głos jej brzmiał spokojnie i równo, ale Wicio, dotknąwszy jej ręki, uczuł, że była lodowo-zimna.
— Pani Träncken? Ależ proszę wujeńci, to chyba jest sprawą czysto osobistą. Co to ma do rzeczy. A co wujeńcia chce Adasiowi dać zamiast pani Träncken? Drugą panią Träncken. Bo czy on tam gra w pokera, czy gdzieindziej w preferansa — to w domu go niema. On się z domu rwie, bo jemu tu źle jest. I to jest rzecz zasadnicza. Mówię to dla-