trzona w tych dwoje srebrnych oczu świecących z ciemności.
Zaśmiał się puszczyk szyderczo i załopotawszy skrzydłami, zerwał się z gałęzi.
Tylko puszczyk!
A pani Waleryi zdawało się, że to śmierć...
Zamknęła okno i uśmiechnięta pogardliwie zaczęła znowu chodzić po pokojach.
Zdawało jej się, że to śmierć...
Zdawało jej się, że była żoną, zdawało jej się, że była matką, zdawało jej się, że ma dzieci... Wszystko jej się zdawało....
Nie była niczem...
Ściągnęła się po latach pętla na jej szyi.
Jakaś dłoń przedstawia równanie i po jednej jego stronie pisze: zero!
I można było cierpieć tyle!
Bo że cierpiała, to wie na pewno, jak wie napewno, że cierpi i że cierpieć będzie całe lato i gdy przyjdzie szara, ciemna, dżdżysta jesień i gdy śnieżyca w yć będzie za oknami...
Tyle człowiek wie napewno....
— Nie wiele, nie wiele! — szepcze pani Walerya — a przecież za dużo na jedno biedne serce ludzkie, za dużo...
Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/67
Ta strona została przepisana.