tryumfalnym chichotem... a ona biegnie po kamienistej, mokrej, śliskiej drodze, przewraca się, dźwiga, potyka i znów biegnie, coraz już słabsza...
Coraz mniej sił, coraz mniej sił... Dokąd tak biegnie?
Zmierzchało się.
Nie widać już cmentarza, ani gór, tylko gościniec, niby jasne pasmo, i opuszczony, cichy przystanek pod oknami.
Na górze, na pierwszem piętrze, jęknął jakiś pasaż, wyszarpnięty gwałtownie z fortepianu, a potem kroki szybkie, równe, nerwowe.
Śnieżkowa przyszła do siebie.
Obtarła oczy.
— Doktór już wrócił. Jasia tylko co nie widać.
Wyszła do kuchni; kazała nastawić samowar i znowu stanęła w oknie.
Te kroki! Słyszy je już od dwóch lat. Ten człowiek, tam, na górze, goni, jak zwierz po klatce.... wódkę pije, jęknie na fortepianie i znów goni... czasami tylko gra, jakby w muzyce duszę chciał utopić... nieraz nocami całemi... bez odpoczynku.
— Późno już... ciemno... czemu Jaś nie wraca.... może go pociąg przejechać... chodzi zawsze plantem....
Przypomniała sobie, że o tej porze żaden pociąg tędy nie szedł... Mimoto ogarniał ją coraz większy niepokój.
Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/81
Ta strona została przepisana.