Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/100

Ta strona została przepisana.

Radca stał, jak zwykle, na środku kuchni, w swym żółtym, wymiętym płaszczu, który wisiał na nim jak na żerdzi. U pasa dyndał mu na pół metra rzemień, a z pod przykrótkich i zabłocnnych spodni wystawały ucha od wciąganych trzewików z rozluźnionemi gumami. Zwyczajem wielkich mężów polskich miał kołnierzyk brudny z krawatką przekrzywioną fatalnie, czuprynę „a la cochon irrité“, zaś czoło pokryte siecią poprzecznych zmarszczek, mogących uchodzić zarówno za zmarszczki zdziwienia, jak też za wyraz natężenia wszystkich władz umysłowych. Stojąc tak pan radca przysłuchiwał się wykładowi pana dyrektora Dyrcza, a zarazem obserwował drgające pod cienką bluzką piersi i wychylające się z zakasanych rękawów, pełne ramiona Michalinki, pochylonej nad cebrzykiem i myjącej talerze. Naprzeciw Dyrcza, ze skromną miną figlarnej świętoszki, siedziała „niezrównana Kasia, w ciepłej chustce, w kącie „Tell“ gminy, „wielce zasłużony“ pan Kowalski, pogromca psów.
Właśnie pan Dyrcz rozważał wielkie korzyści, mające wyniknąć z połączenia obu gmin.
— Nasi biełowscy ludzi całkom si już zepsuli, na nic! Nikomu si nie chcy robić. U pana Kłeczka to un robić musiał — to inny naród jest. Jak si ich teroj weźmi, to uni bedom robić za naszych, biełowskich, — Czy drzewa narębać, czy co — bedzi musiał! Jakby co — to ja mu nie dam jeść dzień dwa, na nie, panie Kowalski?
— A drugie co jest, to u nas wszystko rozkradzione... Na całe gmine dziesięć talerzy głębokich Gdyby nie te kubki blaszane, to ja ani dwie szklanek nie mam...A tam si znajdzie czydzieści szklanki, czydzieści talirze głeboki, taj płytki ta i inne rzeczy. Un si starał pan Kłeczek, un koło tego chodził, no nie, panie Kowalski?
— Takoj tak! Ta to si wi!
Tu wmieszała się swym mazurskim dyalektem Michalinka.