Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/101

Ta strona została przepisana.

— A jakże? Przez statków to będziemy gotować ? Oni ta majo syćko — rynki, maszynkę lo mięsa jak sie patrzy, różne rzeczy... Po sprawiedliwości sie nam to tero dostanie, ino trza przypilnować, zęby Skowrońsko tego nie wzieno.
— Niechże też Michalinka nie posądza pani Skowrońskiej — zaprotestował radca. — Zona takiego wielkiego człowieka.
— A ja ji bielizny do prania nie wezme — rzekła krótko i stanowczo Kasia. — Niech pierze sama.
— Jakże to Kasia może odmówić? — zdziwił się radca. — Przecie nie można ich traktować gorzej, od drugich.
— A ja bede.
— Za cóż to?
— A co to było z tem podglądaniem? Niepaminta pan radca ?
Spojrzała na niego ostro.
Zmieszał się i zaczął poprawiać „pince-nez“.
— Co tam pani Skowrońska — mitygował Dyrcz. — Tu pan radca ma do gadania, a nie żadna jakaś tam pani Skowrońska. Ale najważniejsze z tego wszystkiego to prosiaki pana Kłeczka! Żeby on tych prosiaków nie skręcił jako...
— Ta co pan dyrektor opowiada! — zaniepokoił się radca — Taże to są prosiaki gminne.
— Łakoma rzecz! — odezwała się Michalinka.
— Ta co — łakoma! Prosiaki nie prywatną własnością pana Kłeczka, ale należą do gminy.
— Najlepi bendzi — mówił pan Dyrcz — jak pójdziemy do Lesowego jutro zara raniutko. Jakby co, to mu prosiaków wywieść nie damy.
— To pan Kłeczek jutro jedzie? Przecie popołudniu ma mi oddać rachunek.
— Rano przewiezie rzeczy, a potem jeszcze wróci.
— To pójdziemy rano do Lesowego — zgodził się radca.
A tymczasem roskoszował się sposobnością za-