Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/102

Ta strona została przepisana.

łatwienia osobistych rachuneczków ze Skowrońskimi. Na samą myśl o tem zacierał ręce.
Artysta! Oklaskiwany, wychwalany! I myśli, że dlatego, że tam czasem dostał od kogoś wieniec jz bobkowych liści z czerwoną szarfą, może się uważać za lepszego od drugich? Bobkowe liście ci pachną? Czekajże, pan „dyrektor" Dyrcz ma do bobkowych liści jakieś zboczenie i sypie je gdzie trzeba i nie trzeba, a ty braciszku, na kamienie żółciowe chorowałeś i takie rzeczy ci szkodzą? Czekajże, szepnie się słówko Dyrczowi, dopiero ty użyjesz, wielki człowieku, jak znajdziesz swój wawrzyn i w kapuśniaku i w barszczu i w grochówce i w kartoflance! I teraz przy Dyrczu to już twoja pani nie będzie się w kuchni rządziła, nie będzie gospodynią, nie będzie ci drugich śniadanek przyrządzała, nie będzie zarabiała dziesięciu rubelków miesięcznie i zrówna się ją w prawach ze wszystkimi — i ciebie też, artysto! Obsługę — odmówi się. Nudno jest, mała nagonka ubawi wszystkich. Prania — nie da się. Opowiadało się, że ja Kasię po kolanach całuję, dobrze, może mi się tak chce — a teraz Kasiuńcia bielizenki do prania nie weźmie. A nafty też się nie da więcej jak pół funta na tydzień — niech wiedzą, co to znaczy cierpieć dla Ojczyzny! Taaak, dobrze będzie. Zabawimy się naprzód ze Skowrońskimi, a potem z Zauchą i tą ładną panieneczką.
Na drugi dzień rano Kłeczek najął furę i włożywszy na nią swój siennik, trochę książek, węzełek ze zniszczoną bielizną, pościel, a w półkoszku oba prosiaki, pożegnał się ze Skowrońskimi i ruszył ku swemu nowemu przeznaczeniu.
Dzień był słotny, szary, wóz jechał powoli, koła grzęzły w rozmokłej ziemi, prosiaki kwiczały harmonijnie, a Kłeczek kiwał się na wozie, jakby dziwiąc się i medytując nad swym losem.
Niedaleko stacji spotkał go radca, który na czele swej armji okupacyjnej dążył właśnie do Lesowego. Usłyszawszy kwiczenie wydobywające się