Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/109

Ta strona została przepisana.

— Partja z Syberji? E, ona już długo jedzie, ta partja... Kiedy tu pierwszy raz byłem przed dwoma miesiącami, już zapowiadano przybycie tej partji... To stały „trick", za pomocą którego usuwa się ludzi z potrzebnych na coś komuś wygodniejszych mieszkań. Ta „partja" — jeśli wogóle istnieje, bo nigdy nikt jej nie widział — musi być koczująca. W każdej gminie nią straszą.
We wspólnym pokoju obozował pan Gwizdek. Promieniejący niezmiennie rozjaśnionym uśmiechem i wonią machorki, z krótką fajeczką w zębach, giął się w ukłonach, z kupieckim szykiem zacierał ręce, a wogóle sprawiał wrażenie człowieka poczciwego i cichego. W jednym kącie stało zbite z desek, prymitywne łóżko Marcinkiewicza, zakochanego w Grekach i greckiej literaturze, słuchacza czwartego roku filozofji, chłopca sztywnego, milczącego, jakby drewnianego z czerwoną, chudą twarzą i kaprawemi trochę oczami. W drugim kącie zagnieździł się technik z pierwszego roku, Rapacz, z myślenickiego, jak o tem dowodnie świadczył akcent i szeroka, jakby w drzewie wystrugana góralska twarz. Obaj studenci ubrani byli bardzo biedno, w jakieś marynarki pia-skowo-grochowego koloru, ale stosunkowo czyste, zwłaszcza u Marcinkiewicza. Rapacz był bardziej zaniedbany, a przytem wygląd miał chorowity. Zauchę uderzył dziwnie przykry, chorobliwie żółty kolor jego twarzy, siność warg i szklistość oczu, zresztą dobrodusznych i poczciwych.
Co Helenka brała im za złe, to dziwny brak wrażliwości na brud, w którym żyli. Okna „wspólnego pokoju" były brudne aż do tłustości, podłoga czarna, biel ścian plamiły brudne, stare, zielonawe i zapylone papiery, któremi mieszkańcy pokoju chcieli zabezpieczyć się od ciągłego bielenia się. Papiery miejscami poobrywały się i wisiały w strzępach, lub pozwijały się w rulony.
— Jak ci ludzie mogą żyć w takiem niechlujstwie! — dziwiła się Helenka. — Chłopcy inteligen-