Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/110

Ta strona została przepisana.

tni, zwłaszcza Marcinkiewicz, książki czyta angielskie i francuskie, w Rzymie nawet był — a takie niechluje!
— To główna, zasadnicza cecha wygnańców — tłumaczył Zaucha. — To jest wszędzie. Zaniedbanie, pochodzące z rozstroju duchowego... Mnie, widzisz, co innego się nie podoba... To znaczy nie niepodoba, ale zawsze... Oni są z zachodniej Galicji, Marcinkiewicz z pod Tarnowa, a Rapacz z Myślenic... i uważasz — uciekli przed wojskiem... Niby ja sam... Ale ja mąm swoje przekonania polityczne, a oni... tylko ze względu na całość skóry... Jakoś to nie tęgo ze strony młodych chłopców... I tamci tam się mordują, a oni tu uniwersytety kończą... Coś jakoś wiesz... dziwnie.
— Dlaczego mają czas tracić?
— Rozumie się, zapewne...
Zaucha z kuzynką jadał kolację wraz ze Skowrońskimi, w ich pokoju. Pewnego wieczoru, znalazłszy u Skowrońskiego tom Andrejewa, wcześnie poszedł do siebie, chcąc się trochę rozerwać lekturą.
We „wspólnym pokoju" na tapczanie, przykryty odzieżą i płaszczem, leżał pan Gwizdek, z miną uśmiechniętą i wielce zadowoloną, paląc mocno smrodliwą fajeczkę. Opowiadając mu coś, stał nad nim Rapacz, a Marcinkiewicz słuchał, oparty plecami o zimny piec. Mały płomyczek lampki kuchennej tlił w gęstym zmroku.
Chłopcy, ujrzawszy Zauchę, zamilkli, ale kiedy Zaucha, nie odzywając się do nich, rozebrał się i wsunąwszy się pod kołdrę zaczął czytać. Rapacz nie wytrzymał i ciągnął dalej swe opowiadanie, zrazu półszeptem, a potem, zapomniawszy snąć o obecności Zauchy, na cały głos. Przez cienkie drzwi i ściany słychać było wyraźnie każde słowo:
— Miasto należało jeszcze do nas, ale nieprzyjacielskie podjazdy okrążały je ze wszystkich stron i lada chwila spodziewaliśmy się uderzenia. Była to